Zacznijmy naszą rozmowę od produktu, z którym Dammann jest w naturalny sposób utożsamiany, czyli opryskiwacza samojezdnego. Na jakim poziomie kształtuje się obecnie popyt na naszym rynku?
Zazwyczaj sprzedajemy 4-5 sztuk rocznie, a w 2025 r. klienci w Polsce zamówili już 8 takich maszyn. Do tego dochodzi podobna liczba dużych opryskiwaczy ciąganych. Największą popularnością cieszą się trzyosiowe samojezdne o pojemności 10-12 tys. l z belką o szerokości roboczej 36 m. Mniejsze maszyny, rzędu 4-5 tys. l, sprzedają się podobnie głównie w mniejszych gospodarstwach, które wymagają dobrej techniki, 6 - 7 tys l sprzedaja się raczej sporadycznie. Klienci coraz częściej wybierają duże opryskiwacze zarówno w wersji ciąganej na tandemie, jak i w wersji samojezdnej.
Czyli rynek konsekwentnie podąża w stronę coraz większych maszyn?
Zdecydowanie tak. Kiedyś w Polsce sprzedawałem głównie opryskiwacze ciągane 3-4-5 tys. l, a jeśli trafił się tandem, to był wielki sukces. Natomiast 10 czy 12 tys. l to dziś najpopularniejsze pojemności. Podobną tendencję widać w opryskiwaczach samojezdnych. Dawniej klienci wybierali wersje dwuosiowe ze zbiornikiem 6-7 tys. l, dziś coraz częściej decydują się na trzyosiowe maszyny z dużymi zbiornikami.
Czy podobnie rzecz się ma na rynku niemieckim?
Tam także dominuje segment 10-12 tys. l. Nasi zachodni sąsiedzi idą nawet krok dalej, sprzedawane są tam maszyny o pojemności 20 tys. l z belkami 40-48 m. U nas to jeszcze nowość, ale pojawiają się zapytania. To rozwiązania szczególnie dla dużych gospodarstw i producentów ziemniaka, warzyw gdzie pryskamy dużymi wydatkami, tam liczy się duża wydajność i efektywność na większych areałach.
Im większy zbiornik i szersza belka, tym mniej przerw na tankowanie i rozrabianie środków. 30 metrów to jest minimum. To nie tylko oszczędność czasu, ale też mniejsze ryzyko błędów przy mieszaniu środków ochrony roślin.
Jak wygląda praktyczne zastosowanie takich maszyn?
Najczęściej gospodarstwa decydują się na kombinację – duży opryskiwacz ciągany, np. 12 tys. l z belką 36 m, jako „wół roboczy”, oraz mniejszy samojezdny, np. 7 tys. l, do bardziej wymagających upraw, gdzie trzeba zachować delikatność. Bywają też klienci, którzy stawiają na maksymalną wydajność i zamawiają zarówno ciągany, jak i samojezdny o tej samej, dużej pojemności.
Z jednej strony większa wydajność maszyn, a z drugiej coraz większa kontrola nad precyzją dozowania i oszczędnościami w środkach.
W dużych gospodarstwach działa już np. system JD-Link od John Deere. Rolnicy kontrolują dawki nawozów, środków, pola, terminy – mają pełne analizy i wykresy. Natomiast jeśli mówimy o redukcji kosztów środków, to wchodzimy w systemy punktowe: jak np. One Smart Spray firmy Bosch. Rozwiązanie tego typu potrafi zredukować zużycie środka o 50-55%. Nowy system działa dobrze, ale kosztuje około 250 tys. euro. Taka cena jest jednak barierą zakupu – nie tylko w Polsce, ale także w Europie Zachodniej.
Skoro tak, to jak wyglądają najczęściej wybierane przez Państwa klientów specyfikacje maszyn?
Dziś świadomość rolników jest inna, dlatego standardem są większe zbiorniki: od 4400 litrów wzwyż, pneumatyka, ISOBUS, automatyka belki, dysze tandem albo poczwórne. Coraz częściej klienci pytają też o kurtyny powietrzne (DAS). Czasami wolą dołożyć np. mieszadło rotacyjne czy system pneumatycznego przedmuchiwania. Rolnicy wybierają praktyczne rzeczy: amortyzowaną oś, dyszel skrętny, automatykę belki. To jest taka „odchudzona” wersja maszyny, ale z wszystkim, co najważniejsze.
Czołowi producenci maszyn rolniczych intensywnie przygotowują się do kolejnej edycji Agritechniki. Czym chce zaskoczyć Dammann?
Na pewno pokażemy trzyosiowy opryskiwacz z belką 48 m: model Twin. Będzie też samojezdny opryskiwacz, tym razem dwuosiowy, z nowym sterowaniem i prawdopodobnie nowym napędem.
To w pewien sposób zapowiedź, w jakim kierunku będą podążały prace konstruktorów tych maszyn w najbliższych latach. Jak zatem w Pana opinii będą wyglądały opryskiwacze za 5-10 lat?
Myślę, że pójdziemy w stronę maksymalnej automatyzacji, co pokazuje już nasza współpraca z firmą Nexat. Widzę to tak: maszyna, którą napełniamy wodą i środkami, a ona sama jedzie na pole, rozkłada belkę i opryskuje. W przyszłości być może nawet systemy będą same przygotowywać roztwór, od dozowania środków, przez mieszanie, aż po kontrolę pH. To wszystko bez udziału człowieka. Drugim kierunkiem są drony. Mają swoje ograniczenia, ale mogą przejąć część oprysków, zwłaszcza punktowych, precyzyjnych.
A co z systemami pulsacyjnymi, które jeszcze kilka lat temu uważano za przyszłość?
To miała być rewolucja, ale w praktyce nie daje nic więcej niż klasyczny system z wieloma dyszami, np. tandem czy Quattro wraz z Vario Select. Te rozwiązania są prostsze, mniej awaryjne i bardziej praktyczne. Przyszłość widzę w systemach, które pozwalają na punktowe zwalczanie chwastów, takie jak np. One Smart Spray czy Ecorobotix dodatkowo wsparte o autonomiczne maszyny i sztuczną inteligencję. Chodzi o to, żeby nie opryskiwać całego pola, tylko dokładnie tam, gdzie trzeba. To jest realna oszczędność. Cały kierunek rozwoju sprowadza się do tego, żeby pracować szybciej, taniej i precyzyjniej. A jeśli uda się przy tym ograniczyć użycie chemii – to będzie największa wartość dla rolników.